Jak hartował się kurs HTML...

Paweł Wimmer

[ Artykuł został napisany pod koniec 1999 roku i opublikowany w sieciowym magazynie Webmaster wydawanym przez PCkuriera ].

Czasami nachodzi człowieka kombatancki nastrój i zamiast patrzeć w przód, zaczyna analizować i podsumowywać zaszłości, co wprawdzie może się wydawać dziwne w dobie dynamicznej ery komputerów i Internetu, ale może być choć trochę interesujące dla tych, którzy lubią historię, choćby i tak skromny jej wycinek. Okazja nadarza się dobra, skoro mamy w "Webmasterze" wygodne forum prezentacji witryn, które odegrały lub dalej odgrywają jakąś rolę w budowaniu Społeczeństwa Informacyjnego. Niech mi więc będzie wolno, prawem kaduka, napisać parę słów i o kursie HTML.

Stare powiedzonko dziennikarskie głosi, że najlepiej nauczyć się czegoś, pisząc o tym książkę. Hołubię ten pogląd od bardzo wielu lat i w taki właśnie nietypowy sposób zdobywam niekiedy wiedzę o rozmaitych, szczególnie istotnych sprawach. Można by sądzić, że to mało efektywna metoda pracy, ale okazuje się, że zmusza to do dokładnego prześledzenia rozmaitych aspektów sprawy. Takie "rozpoznanie w boju" jest techniką niezwykle skuteczną.

Walka z oporną początkowo materią języka zaczęła się na początku 1996 roku, gdy PCkurier intensywnie zagospodarowywał nowe obszary ekspresji, jakie oferuje World Wide Web. Nasza strona istnieje od lata 1995 roku i początkowo zajmował się nią Rafał Wiosna, amigowy guru i spec od bardzo wielu rzeczy, który wkrótce potem został porwany przez Polbox. Dostałem więc bojowe zadanie szybkiego rozpoznania HTML i przejęcia od Rafała witryny naszego pisma.

Pomysł redaktora naczelnego nie był tak zupełnie pozbawiony podstaw, gdyż specjalizowałem się od wielu lat w badaniu edytorów tekstów (rezultatem były liczne artykuły na łamach PCkuriera i Entera oraz kilka książek o WordPerfekcie), co było z kolei pokłosiem wieloletnich dziennikarskich zainteresowań, wywodzących się jeszcze z lat 80-tych. Byłem wtedy, kolejno, redaktorem naczelnym "Informatora Wewnętrznego Polskiego Związku Esperantystów", a następnie szacownego miesięcznika "Pola Esperantisto", zainicjowanego niemal sto lat wcześniej przez zacnego doktora Ludwika Zamenhofa. Już wtedy komputer był niedościgłym szczytem marzeń, kosztownym i bardzo źle widzianym przez ówczesną władzę, która dostrzegała w nim (trafnie poniekąd) niebezpieczeństwo przełamywania monopolu informacyjnego państwa.

"Pola Esperantisto", pozbawione w pewnym momencie państwowych dotacji (reformy, reformy...), upadło z braku dostatecznych funduszy, ale zafascynowanie nowoczesnymi technikami pozostało i przeniosło się na edytory tekstów. Zdobyty w wielkim trudzie (za 600 dolarów - na czarnym rynku w 1989 roku równowartość dwuletniej pensji - można dziś kupić maszynę sto razy silniejszą) Amstrad 1512 XT stał się poletkiem doświadczalnym dla kolejnych programów, wśród których królem był oczywiście WordPerfect - jedyny edytor, który dysponował esperanckimi czcionkami (pokracznymi, ale zawsze...).

Gdy więc na początku 1991 roku rozpoczynałem pracę w naszym wydawnictwie, dysponowałem już całkiem sporym rozeznaniem w pecetowych technikach składu tekstów. Niestety, nie było wówczas praktycznych możliwości upowszechniania informacji w postaci elektronicznej - komputerów było bardzo mało, a jedynym wspólnym mianownikiem był w zasadzie czysty, pozbawiony formatowania tekst. Wspólny przedział zbioru posiadaczy komputerów i WordPerfecta był nader skromny...

Kolejnym kamieniem milowym stały się budowane już w pierwszej połowie lat 90-tych techniki międzyplatformowej, niezależnej od oprogramowania wymiany sformatowanej informacji. Pod tym zawiłym nieco określeniem kryje się m.in. powszechnie znany dzisiaj Portable Document Format (Adobe Acrobat), ale mnie z przyczyn czysto praktycznych bardziej zainteresował Envoy - WordPerfect zawarł bowiem umowę z firmą Tumbleweed Software, która dostarczała Envoya razem z okienkową wersją WordPerfecta. Był to nie tylko Viewer do czytania dokumentów, ale i narzędzia "produkcyjne", które pozwalały zapisać dokument z dowolnego programu w Windows w formacie Envoya.

Wpadł mi wtedy do głowy pomysł wydawania pisma w tym formacie, a niektórzy Czytelnicy pamiętają być może jeszcze tytuł "Electra" - był to miesięcznik, który można było czytać w środowisku Windows i Macintosha. Mieścił się na jednej dyskietce i zawierał około dwudziestu artykułów, zredagowanych wcześniej w WordPerfekcie i "wydrukowanych" do postaci elektronicznego archiwum. Niestety, nie zdołaliśmy zebrać minimalnej wymaganej liczby prenumerat i z powodów najzupełniej merkantylnych wydawnictwo nie zdecydowało się na kontynuowanie tego eksperymentu - ostatecznie ukazały się trzy albo cztery numery. Miało to jednak tę zaletę, że zwróciło uwagę tzw. przeciętnego czytelnika na nowe możliwości. Nawiasem mówiąc, w następnych latach Tumbleweed Software zaniechało rozwijania swojego programu, inne mniej znane techniki także upadły, a niekwestionowanym władcą stał się na tym polu Acrobat i format PDF.

Już w połowie lat 90-tych zaczęto zauważać medium o bardzo świeżej proweniencji, ale rokujące wielkie nadzieje - Word Wide Web, z jej systemem hipertekstu. W Polsce strony WWW można było wówczas zliczyć na palcach jednej ręki, ale stało się oczywiste, że jest to przyszłość komunikacji, a właściwie jeden z jej fundamentów. Dla mnie oznaczało to powrót do idei elektronicznego rozpowszechniania informacji, a propozycja prowadzenia witryny PCkuriera wtopiła się idealnie w mój prywatny i zawodowy życiorys redakcyjno-edytorski.

I w taki to właśnie zawiły sposób dotarłem do punktu wyjścia, czyli prapoczątków kursu HTML - niech mi Czytelnicy wybaczą esperanckie kombatanctwo, ale właśnie ono spowodowało, że tak usilnie poszukiwałem zawsze wygodnych technik upowszechniania wiedzy.

Jako się rzekło, przyszło do redagowania strony WWW PCkuriera. W 1995 roku był to jednostronicowy, dość długi dokument, który odwiedzało jakieś 30-40 osób dziennie. Pamiętam swoje zaskoczenie, gdy stwierdziłem, że jest to czysty tekst - na początku wydawało mi się, że to pewnie jeszcze jeden wyspecjalizowany format, do którego trzeba mieć jakiś dziwny edytor. Ot, dobroczynny skutek eksperymentowania - to wiekompomne odkrycie nastąpiło wtedy, gdy bardziej chyba dla żartu wczytałem stronę PCkuriera do Notepada :-)

Równolegle z pierwszymi odsłonami stron PCkuriera, już w moim własnym wykonaniu, zaczął powstawać sam kurs, który na początku był raczej całkiem prywatnym i najzupełniej "lokalnym" zbiorem zapisków, będących rezultatem studiowania znanej książki Włodzimierza Macewicza ("Język składu dokumentu hipertekstowego") i obszernego opracowania z jednej z amerykańskich stron (bodajże Sandia Laboratory). Błogosławieństwem okazała się w tych eksperymentach analogia do WordPerfecta - edytor dysponuje wspaniałą cechą, jaką jest podgląd kodów sterujących, a przecież HTML jest niczym innym, jak właśnie zestawem kodów sterujących! Ta obrazowa paralela pozwoliła szybko uchwycić sens funkcjonowania języka we współpracy z przeglądarkami internetowymi.

Gdy zdecydowałem się na opublikowanie kursu po raz pierwszy w Internecie (dokładna data niknie w pomroce dziejów :-), ale było to latem 1996 roku), w naszej części Sieci istniały jedynie dwa krótkie opracowania o nikłej raczej wartości edukacyjnej. Pierwsza wersja kursu była jeszcze dziurawa i zawierała szereg stron "under construction", ale pojawiały się one sukcesywnie w następnych tygodniach i miesiącach, a pomysł okazał się trafiony - zainteresowanie szybko rosło, co świadczyło o sporym zapotrzebowaniu na tego typu informację.

Podstawowym założeniem leżącym u podłoża kursu była od samego początku dbałość o jego jak najbardziej praktyczny charakter. Poradnik został stworzony z myślą o tych wszystkich osobach, które nie studiują specyfikacji języka, a chcą poznać zasady tworzenia stron szybko i bez nadmiernych komplikacji - chciałem oszczędzić czytelnikom trudów, jakich sam doświadczyłem (praca dr Macewicza nie należy do najłatwiejszych i odbijała się na niej wyraźnie naukowa proweniencja autora). Niejednokrotnie czyniono mi z tego tytułu zarzut, wytykając zbytnie "popularyzatorstwo" i "profanowanie" HTML. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że specjalistów od języków budowania stron internetowych jest w Polsce mnóstwo, i że znają się oni na nim o wiele lepiej niż ja - ekonomista z wykształcenia. Problem jednak w tym, że to właśnie mnie się chciało poświęcić setki godzin darmowej pracy na budowanie praktycznego poradnika, a nie właśnie tym specjalistom. Mam nadzieję, że zdołałem nie naruszyć świętej zasady "primum non nocere", czyli "po pierwsze, nie szkodzić".

Starałem się zarazem pisać "ludzkim językiem", bez nadmiernego teoretyzowania, bez dbania o "uczoność" wywodów. Od naukowej ścisłości po stokroć ważniejsze jest to, aby były one rozumiane przez przeciętnego adepta sztuki webmasterskiej, gdyż to właśnie do niego był skierowany poradnik. Język taki zapewne nie przystoi pracy doktorskiej, ale też nie stopień naukowy ma być efektem takiej pracy. Z drugiej strony nie przyjąłem też konwencji stosowanej często w zachodnich, zwłaszcza amerykańskich poradnikach typu "for dummies". Założyłem określony poziom inteligencji czytelnika, któremu nie trzeba wyjaśniać elementarnych technik używania komputera.

Od początku przyjąłem zasadę, że wszelka informacja jest dostępna za darmo, bez najmniejszych ograniczeń - sam bardzo nie lubię, gdy natykam się w Internecie na strony chronione hasłem. Co więcej, każdy gość strony może pobrać kurs, a nawet wstawić go na swoją stronę, honorując jednak integralność kursu, za którego treść odpowiada przecież tylko autor. Od początku była to również praca wykonywana "społecznie" - zostało to także zaakceptowane przez inne osoby, które wniosły swoje przyczynki: Włodzimierz Wypych (współtłumacz Wprowadzenia do JavaScript), Paweł Stokowski (autor popularnego rozdziału o kolorach), Michał Durys (Amiga), Lech Wiktor Piotrowski (OS/2), Paweł Gajda (Linux). Wszystkim im w tym miejscu dziękuję.

Kurs stał się chyba także akceleratorem dla podobnych prób młodszych kolegów - w ciągu roku pojawiło się kilka innych prac, aczkolwiek tylko niektóre z nich były aktualizowane, a autorzy pozostałych spasowali, nie mając po początkowym entuzjazmie wystarczającej motywacji do pracy.

Pojawiły się także mirrory PCkurierowego kursu. Zezwolenie na ich tworzenie było podyktowane przede wszystkich chęcią popularyzowania wiedzy, aczkolwiek doświadczenie pokazuje, że wiele osób nie miało nawet "ducha", aby pobierać z naszej witryny aktualne wersje - do dziś pokutują gdzieś w Sieci najstarsze odsłony, o czym świadczą pochodzące z nich ankiety! Pewną "ciekawostką" są dwa znane mi miejsca, których właściciele uznali za stosowne zmienić szatę graficzną i podpisać się pod kursem, wycinając zarazem informacje o jego prawdziwym pochodzeniu. To niewątpliwie jedno z bardziej interesujących doświadczeń, jakiego miałem wątpliwą przyjemność doznać, nie ustępujące wirusowi w załączniku do poczty elektronicznej :-)

Najbardziej chyba rzetelnym sprawdzianem popularności jakiegoś miejsca w Internecie są statystyki serwera, których nie można oszukać. Jak na dłoni ukazują one, na ile strona jest nośna informacyjnie, jakie są jej słabe punkty, a jakie mocne. Z tym nie jest chyba źle. W październiku tego roku po raz pierwszy całkowity "obrót" katalogu z kursem sięgnął liczby ćwierć miliona odsłon. Jeśli dołożymy do tego jeszcze 50 procent, uzyskiwane przez mirror w portalu Republika.pl, a także obroty co najmniej kilkunastu dalszych mirrorów w polskim Internecie, nie jest wykluczone, że kurs uzyskuje miesięcznie nawet i do pół miliona załadowań, co jest już wielkością porównywalną z popularnymi serwisami poradnikowymi w anglojęzycznej części Internetu (oczywiście nie śmiem się porównywać z takim choćby HTML Goodies, który osiąga ponoć 4 miliony odsłon miesięcznie!). Warto także zauważyć, że każdy może pobrać kurs do czytania offline (dziesiątki tysięcy kopii zostały dostarczone na dyskach kompaktowych - osobno lub razem z paroma edytorami HTML), co automatycznie zmniejsza liczbę osób wchodzących na stronę, a więc tym bardziej uwypukla to fakt, że kurs odwiedzają coraz to nowi goście, a "starzy" traktują go jak doraźną pomoc i materiał referencyjny.

Także i reakcja Czytelników jest dość żywa. Do tej pory otrzymałem około 5 tysięcy zwrotnych ankiet, a przecież jest jasne, że tylko pewna część osób jest skłonna wypełniać formularze w Internecie. Z ankiet tych wynika m.in., że średnia ocena wartości kursu rosła na przestrzeni tych trzech lat od "dobrze z minusem" do "dobrze z plusem", w przedziale ocen od niedostatecznej do bardzo dobrej. Starannie notuję też porażki - ocen niedostatecznych naliczyłem już ok. 30.

Z ankiet wynika także, że dominują osoby młode, uczniowie i studenci, choć i emerytów także trafiło się parudziesięciu. W znacznej większości są to oczywiście mężczyźni, korzystający z komputerów Pentium, a także systemu Windows 95/98 oraz przeglądarek Netscape'a i Microsoftu. Od pewnego czasu notuję także czas spędzany w Internecie (bardzo rozrzucone wartości, choć przeważa liczba 5-10 godzin w tygodniu), a także lekturę czasopism - trudno ukryć, że przeważają tutaj dzieła koleżanek i kolegów z konkurencyjnych tytułów - Chip i PC World Komputer - choć niewiele za nimi plasuje się Enter. PCkurier, jako pismo o korporacyjno-technologicznym profilu, ma mniejszy udział. Zaskakuje bardzo niewielki udział dedykowanych pism internetowych, czyli WWW i Internetu.

Innym miernikiem zainteresowania jest statystyka oparta na znanym serwisie firmy Webmedia - STAT4U. Charakterystyczna ikonka serwisu pojawiła się w kursie niemal dwa lata temu - w połowie stycznia 1998 roku. Obrazuje ona liczbę wejść na stronę główną, za pomocą przeglądarki graficznej. Pierwszy pełny miesiąc, czyli luty 1998, dał wynik 3100 wejść. W styczniu 1999 roku było to już 5200 wejść, natomiast w listopadzie tego roku - ok. 10000. W ciągu dwóch lat nastąpiło więc co najmniej potrojenie wizyt.

Od pojawienia się pierwszej odsłony minęły ponad trzy lata - czas długi jak na istnienie witryny, choć króciutki, jeśli spojrzeć w przód. Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, będę się starał uzupełniać i aktualizować kurs, a przecież mam jeszcze przed sobą parę dziesiątek lat pracy zawodowej. Aż strach pomyśleć, że coś może istnieć tak długo - życie pokaże, czy będzie to możliwe, a przede wszystkim przydatne dla gości naszej witryny. A może w ogóle nie doczekamy HTML 20 i za dwadzieścia lat świat World Wide Web będzie wyglądać całkiem inaczej?! Któż to wie...